Pozostało jeszcze wiele
problemów, z którymi nie zawsze potrafię sobie poradzić. Bezpośrednio po
odejściu żony ludzie ofiarowali nam wsparcie, ale w tym momencie
pozostali przy nas tylko nieliczni. Pojawiły się opinie o
nieskuteczności naszej modlitwy, którą ofiarowaliśmy w trakcie choroby
Reni. Lata cierpienia nauczyły mnie jednak, że jeśli będziemy oceniać
nasze życie tylko ludzkim spojrzeniem, to przegramy je wcześniej lub
później, ponieważ nigdy nie zbliżymy się do Boga.
Ostatni okres naszego
wspólnego życia rozpoczął się ciężką chorobą żony. Pan profesor
powiedział mi wtedy, że należy próbować ją leczyć, ale nie mogę robić
sobie zbędnych nadziei na przyszłość. Dziś myślę jednak, że Bóg dopuścił
do tej choroby, aby nas odnaleźć i cały czas prowadzić drogą do siebie.
Na początku znaleźliśmy się na Mszy w intencji uzdrowienia, w trakcie
której wysłuchaliśmy homilii o wierze. Ojciec prowadzący przedstawiał
nam potęgę wiary oraz podkreślał słowa Jezusa, który uzdrawiał tych,
którzy całkowicie się mu oddali. Było to pierwsze postawienie mnie w
prawdzie. Zrozumiałem, że przyjechałem prosić o uzdrowienie mojej
ukochanej żony, ale moja wiara jest niekompletna. Wydawało się, że
wszystko jest w najlepszym porządku, ponieważ chodziłem do kościoła,
modliłem się, spowiadałem. Jak wielkie zaufanie musi mieć jednak
człowiek, aby wyprosić uzdrowienie dla ukochanej osoby? Z przerażeniem
stwierdziłem, że nie mam wiary, a to, co posiadam, to tylko pozory.
Skierowałem wtedy do Boga gorące prośby o jej pogłębienie. Jestem
przekonany, że zostałem wysłuchany. Bóg wszedł w nasze życie bardzo
głęboko i przemienił nas wszystkich względem siebie. W naszym domu
pojawił się pokój: nie kłóciliśmy się, bardzo się kochaliśmy, wzajemnie
się wspieraliśmy. Moja żona stała się dla nas kimś najważniejszym na
Ziemi. Renia ciągle dużo cierpiała, ale choroba zatrzymała się.
Zaczęliśmy rozumieć, że Bóg jest skałą, na której trzeba budować. To on
musi być najważniejszy w życiu człowieka.
Pan wspiera swoje
przemieniające działanie wieloma łaskami. Niektóre z nich były wspaniałe
– tak jak modlitwa w językach lub fizyczne uzdrowienie mnie oraz żony z
pewnych naszych chorób, wypowiedziane w trakcie rozważania na
nabożeństwie. Inne zaś bardzo trudne. Wyjątkowo ciężkim doświadczeniem
stało się dopuszczenie do mojej osoby złego ducha, który dręczył mnie
ponad miesiąc. Było to straszne przeżycie, jakiego nie życzę nikomu z
ludzi. Zło atakowało wszystko, na czym mi zależało, a gdy moja psychika
była zrujnowana, zaczęło mnie zwracać przeciwko Bogu. Pan nie pozostawił
mnie jednak bez pomocy. Mimo iż kapłani, których prosiłem o pomoc,
odmawiali, udało mi się dostać na rekolekcje, gdzie poznałem Boga.
Wspaniałe było to, że mogłem poprzez internet słuchać homilii na
podstawie ewangelii z danego dnia. Jakież było moje zdziwienie, gdy
słowa te okazały się być wielokrotną pieczęcią moich przeżyć duchowych.
Kiedy odczuwałem niesamowitą pustkę, lęk, ojciec prowadzący rekolekcje
tłumaczył, że Bóg dopuszcza czasem do człowieka złego ducha, by wypalił
psychikę. Czułem, że kazanie jest skierowane do mnie. Ojciec mówił: nie
poddawaj się, bo Bóg cię nie opuści, módl się, choćby na siłę, wytrwaj, a
Pan cię uwolni. I rzeczywiście tak się stało. W ciągu jednego momentu
zacząłem odczuwać pokój i radość. Wiedziałem, że jestem uwolniony.
Doświadczenie to, mimo iż niesamowicie trudne, stało się niezwykle
istotne w moim życiu. Poznałem, że tylko Bóg jest miłością, bo to, co
proponuje alternatywna Mu droga, jest straszne. Nie istnieje zaś żadne
wyjście pośrednie.
Wieloma swoimi doświadczeniami
dzieliłem się z żoną. Dużo napisałem o swoim nawróceniu, ale chciałbym
przede wszystkim zaświadczyć o tym, co Bóg zdziałał w życiu Reni. Jestem
Mu bardzo wdzięczny, że przez tyle lat pozwolił mi być jej mężem. Była
ona wspaniałą żoną i matką. Mimo cierpienia nigdy nie narzekała. Zawsze
była pogodna i wyrozumiała. Nawet gdy było jej ciężko, starała się
pomagać innym. Bardzo często dzwoniły do niej koleżanki z pracy, a ona
zawsze potrafiła odnaleźć w sobie siły, aby wspierać je w walce z
problemami. Przez kilkanaście lat braliśmy do siebie dziewczynkę z domu
dziecka.
Oboje byliśmy wolontariuszami
Hospicjum Domowego w Dębicy. Mimo że Renia zawsze powtarzała, że przez
swą chorobę jest mało aktywna, myślę że była wzorem, który uczy nas, w
jaki sposób należy godnie przyjmować cierpienie. Z nikim nie wchodziła w
spory i konflikty. Mimo iż Bóg zesłał na nią więcej cierpienia niż na
mnie, to ona pokazała mi, jak wygląda prawdziwa wiara oraz wytrwanie pod
krzyżem do końca. W ostatnich dniach życia, gdy jej serce słabło, miała
świadomość że odchodzi. Nie chciała nas smucić. Była bardzo pogodna.
Swoje przeżycia z ostatnich dni zapisywała w zeszycie. Myślę, że
przemyślenia te były dla niej bardzo ważne, ponieważ kilka razy prosiła
moją siostrę, aby przypomnieć o istnieniu tych notatek. Renia rozpoczęła
swoje zapiski w Niedzielę Miłosierdzia Bożego. O jej zdrowie modliło
się wielu ludzi nowenną za pośrednictwem Sługi Bożego Franciszka
Blachnickiego.
Renia pisała: „Pewnie, że
miałam inne marzenia, ale trzeba przyjąć to, co Bóg da. Moje sprawy są
uporządkowane, nikogo nie skrzywdziłam ani nie dokuczyłam. Sprawy
duchowe mam załatwione i jestem gotowa na to, co się wydarzy. Gdyby nie
było jutra, to pamiętajcie, że Was kocham i z drugiej strony zawsze będę
z Wami… Najważniejsza jest rodzina. JEZU UFAM TOBIE […] Upadam i niosę
krzyż w milczeniu. Wszyscy się modlą, ale co na to Bóg? Przecież nie
brakuje mi chorób ani pokory. No cóż, nigdy nie możemy zaplanować
kolejnego dnia…”
Było jej bardzo trudno.
Cierpiała mocno. Pisała: „Nie chcę już dłużej dźwigać krzyża, chcę na
nim wreszcie umrzeć”. Pan dał jej jednak łaskę, aby całkowicie poddała
się Jego woli. Jej ostatnie zapiski brzmiały: „Chcę dalej dźwigać krzyż.
UFAM CI JEZU.” Dalej pisać nie mogła. Dźwigała swój krzyż jeszcze
przez kilka dni. Odeszła do Domu Ojca z radosnym uśmiechem na twarzy.
Po jej śmierci nie rozpaczam,
bo wierzę, że znalazła się w lepszym świecie. Mimo że jest mi bardzo
trudno, wiem że dam sobie radę, ponieważ mam wspaniałego orędownika u
Pana. Jestem pewien, że Bóg wynagrodził cierpienie Reni, a także dobroć i
miłość, którymi obdarowała innych ludzi. Myślę, że swoim zaufaniem i
zawierzeniem w chwili najcięższej próby, w pełni zasłużyła na wieczne
życie w Jego Królestwie. Mam głębokie przekonanie, że mogę za jej
pośrednictwem wypraszać potrzebne mi łaski. Myślę, że jej życie było
wzorem do naśladowania, zwłaszcza w dzisiejszym materialistycznym
świecie, w którym liczy się tylko pozorny sukces, a Bóg jest stawiany na
którymś z kolei miejscu od końca. Renia nigdy nie była przywiązana do
dóbr doczesnych. Zawsze wystarczało jej tyle, ile posiadała. Była
zadowolona z tego, co miała. Żyła pięknie i odeszła pięknie. Po jej
śmierci słuchałem homilii w której ojciec Mokrzycki mówił, że każda tego
typu sytuacja jest potrzebna, ponieważ odrywa naszą uwagę od spraw
doczesnych i kieruje ją ku wieczności. Ta zaś jest naszym jednym
prawdziwym życiem. Renia już je osiągnęła, a ludzie, którzy pozostali na
Ziemi, ciągle do niego pielgrzymują.
Mimo iż krzyż, jakim naznaczył
mnie Bóg jest ciężki, chciałbym wołać do każdego z nas: „Człowieku,
choćby Ci było najtrudniej, bardzo mocno przylgnij do Pana, gdyż tylko
on daje życie, życie które się nigdy nie kończy. Inne sprawy, mimo iż
też potrzebne, są tylko piaskiem, który wcześniej bądź później się
rozsypie”.
Nie wiem, co Pan dla mnie
przygotował, pragnę jednak powtórzyć za żoną: „Jezu, ufam Tobie, bo
przecież Ty jesteś Miłością. Miłością tak ogromną, że nikt na Ziemi nie
jest w stanie jej do końca pojąć.. Przytul mnie, Panie, do swego serca i
daj siłę, bym wypełnił Twą wolę. Bądź uwielbiony, Boże w Trójcy
Jedyny.”
Andrzej